wydanie angielskie |
Na „The Sunne in Splendour” Sharon Penman
trafiłam kilka lat temu. Książka była gruba (prawie dziewięćset stron), a
recenzje w sieci entuzjastyczne – ale jakoś nie mogłam się zdecydować. Krążyłam
wokół niej przez dłuższy czas, aż kiedyś, gdy byłam na strasznym „głodzie
książkowym”, uległam. I za tę słabość charakteru do dziś jestem wdzięczna
losowi.
Ta decyzja okazała się bowiem początkiem
wspaniałej przygody – bo przedstawiona w „The Sunne…” wersja historii urzekła
mnie do tego stopnia, że już bez żadnych oporów sięgnęłam po inne książki Sharon
Penman. I za każdym razem, gdy kończyłam kolejną z nich nachodziła mnie jedna,
pełna niedowierzania myśl: przecież to gotowy materiał na przebój. Jak więc to
możliwe, że żadne z naszych wydawnictw nie zainteresowało się dotąd
upowszechnieniem jej powieści wśród polskich czytelników.....?
Pragnienie, by zobaczyć te książki (a
zwłaszcza „The Sunne…”) po polsku, by polskojęzyczni czytelnicy mogli ją
przeczytać i – być może – dołączyć do fanklubu autorki, opanowało mnie do tego
stopnia, że w pewnej chwili próbowałam nawet „wziąć sprawy we własne ręce” i porwałam
się na tłumaczenie fragmentów. Z ich publikacji co prawda nic nie wyszło, ale marzenia
pozostały.
wydanie amerykańskie |
Zważywszy, że znam powieść Sharon Penman
na wyrywki, nie mogłam uniknąć porównań jej polskiego tłumaczenia z oryginałem.
No I tu spotkało mnie pierwsze rozczarowanie. Przekład Jerzego Łozińskiego wydał
mi się nieco… chropawy i płaski. Gdybym po raz pierwszy zetknęła się z tą
książką w polskiej wersji, to chyba moje odczucia nie różniłyby się od tych,
jakie pojawiają się w większości opinii czytelników. Nie potrafiłam jakoś
odnaleźć klimatu, który tak mnie w tej książce urzekł. Przeszkadzał mi brak
konsekwencji w tłumaczeniu imion (bo jest Franciszek Lovell, ale Thomas Parr i
Anne Neville) czy tytułów (bo obok księcia zamiast równie „polskiego” hrabiego
nie wiedzieć czemu występuje anglojęzyczny earl).
Mniejsza już o takie drobiazgi, jak choćby to, że ulubione przez możnych
tamtych czasów wilczarze (w oryginale wolfhound)
z niewiadomych powodów przemieniły się w nasze swojskie wilczury. Mniejsza nawet
o króla Harry’ego, przechrzczonego na Henrysia (wiem, wiem, że chodzi o
podkreślenie żartobliwego i wzgardliwego stosunku do króla, ale jakoś mnie to
uwiera)… Nie chodzi już o to, że
zgrzytałam zębami za każdym razem, gdy w tekście pojawiał się jakiś
LANCASTERYSTA. I lepiej zmilczę o swoich odczuciach odnośnie Kingmakera nie wiedzieć czemu przemianowanego
na KRÓLODZIEJA, gdy od lat powszechnie przydomek hrabiego Warwicka tłumaczony
jest jako TWÓRCA KRÓLÓW.
Zysk i s-ka, 2015 |
To wszystko jakoś bym jednak przeżyła. Ale tego, co tej książce uczyniło wydawnictwo, zdzierżyć nie mogę.
„Słońce w chwale” (bo nie oryginał)
kończy się rozdziałem o bitwie pod Tewkesbury (czyli mniej więcej w połowie
pierwowzoru) i próżno byłoby szukać jakichkolwiek wzmianek, że należy oczekiwać
jakiegoś ciągu dalszego. Przyznam, że nie wiem, czemu miał służyć taki zabieg.
Rozumiem, że książka jest gruba i może sensownym byłoby wydanie jej w dwóch
tomach – ale RAZEM. A tak? To przecież jakby wydać część "Potopu" do
nawrócenia Kmicica i próby porwania księcia Bogusława... Na dodatek – treść
tego, co wydano, właściwie nijak się ma do okładkowego opisu, bo ta część
opowiada głównie o Edwardzie IV i akurat Ryszarda jest w niej stosunkowo
niewiele. Nie obejmuje ona też najbardziej kluczowych – i najbardziej
kontrowersyjnych – wydarzeń z jego życia.
Krótko mówiąc – wyświadczono znakomitej
książce iście niedźwiedzią przysługę. Każdy, kto sięgnął po nią zainteresowany
tym, jak autorka próbuje „przywrócić dobre imię człowiekowi, który stał się
uosobieniem nikczemności, przewrotności i bezwzględności w dążeniu do celu”,
musi bowiem poczuć zawód i raczej nie zechce sięgnąć po ciąg dalszy – jeśli on
kiedykolwiek nastąpi.....
Autorką opinii jest Iwona Maciaszczyk
Sharon Kay Penman, Słońce w chwale, wydawnictwo Zysk i S-ka, wydanie 2015, tłumaczenie Jan Łoziński, okładka miękka ze skrzydełkami, stron 482.
Płakać mi się chciało czytając polski przekład, a przy "królodzieju" zgrzytałam zębami. Przykra sprawa, bo pisałam recenzję części książki nie wiedząc, że to zaledwie część... Wydawnictwo nie poinformowało o tym czytelników, w związku z czym blurb i przedmowa autorki odnosiła się do całej książki, zaś czytelnik otrzymał tylko jej fragment... Iście niedźwiedzia przysługa, wielka szkoda...
OdpowiedzUsuń