Julia Forester to znana pianistka, która po
traumatycznych przeżyciach związanych ze śmiercią męża i synka, za sprawa
swojej siostry Alicii Howard przyjeżdża z Francji do Anglii i zamieszkuje w
wynajmowanym domu w Norfolk. Po siedmiu miesiącach wewnętrznego bólu, jej życie
ulega zmianie, kiedy ponownie wkracza w mury posiadłości Wharton Park. To tutaj
Julia spędziła wspaniale dzieciństwo i często towarzyszyła swojemu dziadkowi
Billowi pracującemu w posiadłości, jako ogrodnik. Dziedzicem posiadłości, która
swoje świetniejsze czasy miała niewątpliwie za sobą, jest obecnie Kit Crawford,
poznany przez Julię jeszcze w dzieciństwie, który w planach ma jak najszybszą
sprzedaż posiadłości. Kit natrafia w swoim remontowanym domu, niegdyś należącym
do dziadków Julii, na pamiętnik z czasów wojny. Nie czytając go Julia odwiedzając
babcię Elsie, która niegdyś była pokojówką w Wharton Park, dowiaduje się
prawdziwej historii dotyczącej dwóch rodzin. Babcia opowiada jej o Oliwii i
Harrym Crawfordach oraz przenosi ją do egzotycznej Tajlandii, by nasycić swą
opowieść o elementy miłości.
Rodzinne tajemnice, sekret, powrót do przeszłości,
niespełniona miłość, ból po stracie bliskich osób, to wszystko można znaleźć w
ostatniej powieści jeszcze niezbyt znanej w Polsce Lucindy Riley. Opowieść
wielowątkowa napisana w podobnym stylu, co książki Kate Morton. Akcja dzieje
się w Anglii, Tajlandii i we Francji. Początek opowiadający o orchideach może
bardzo zachęcić. Czytelnik jest w czasach współczesnych, a następnie w latach 30
i 40. XX wieku. Przeszłość ma oczywiście wpływ na teraźniejszość. Niestety muszę
przyznać, że tłumaczenie jest kiepskie, suche i sztywne. Choć nie jestem do
końca pewna, w jakim stopniu to również wina samej pisarki. Po za tym w kilku
momentach historia wydała mi się naciągana, a niektóre wydarzenia mnie
irytowały. Im dalej tym gorzej, tak jakby Autorka na siłę próbowała przedłużyć książkę
i oddalić dotarcie do nieuniknionego zakończenia. Niemniej powieść zapewne może
spodobać się fascynatom fabuł podobnie kreowanych.
Lucinda Riley, Dom Orchidei, wydawnictwo Albatros, kwiecień 2012, tytuł oryginału: HOTHOUSE FLOWER, tłumaczenie: Anna Dobrzańska, oprawa miękka, stron: 528
Czyli ja będę omijać szerokim łukiem... Zdecydowanie nie dla mnie, a jeśli dodatkowo warstwa językowa kuleje - z pewnością nie sięgnę... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNie wiem czemu, ale tytuł przywiódł mi na myśl raczej książkę o Gejszach :D I tu właśnie sprawdza się (choć tylko po części) powiedzenie: "Nie oceniaj książki po okładce"! :D
OdpowiedzUsuńSama nie wiem, czy jestem zainteresowana tą pozycję, może kiedyś. Na razie spasuję :)
Jeśli chodzi o sama tematykę, to chętnie bym się skusiła, ale muszę to jeszcze dokładniej przemyśleć. Nic mnie tak nie drażni, jak rozwlekanie fabuły w nieskończoność. Pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuńMam mieszane uczucia co do tej książki ale i tak w najbliższym czasie nie sięgnęłabym po nią , zbyt wiele mam jeszcze nie przeczytanych książek na półkach :)
OdpowiedzUsuńAleż ja nie sugeruję, aby ją omijać szerokim łukiem. Warto spróbować samemu i ocenić. To moja opinia jedynie.
OdpowiedzUsuńMnie niesamowicie wciągnęła, jestem w połowie i wciąż mam chec na dalszy ciąg, choć zaczęła sie częśc tajlandzka, która mnie juz tak nie bawi, jak częśc angielska. Część wspólczesna dotycząca Julii jest momentami irytujaca ("dopiero teraz zauwazyła jakie on ma piekne oczy" - sic! ;)
OdpowiedzUsuńale poza tym jest dobrze napisana, swietnie sie czyta, jesli ktos poszukuje przyjemnosći i odpręzenia a nie intelektualnych wyzwań.
Czyli też mamy irytację:)
UsuńDziękuję za opinię:)
Pozdrawiam
Bardzo konkretnie napisane. Super artykuł.
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo.
Usuń